Cisza.
Pustka.
Ciemność.
Niczego
nie pamiętam.
Niczego
nie widzę.
Niczego
nie jestem świadomy.
Kilkukrotnie
staram się otworzyć oczy. Za każdym razem jednak bezskutecznie. Kiedy w końcu
mi się udaje – oślepia mnie boleśnie jasne światło jarzeniówek. Odruchowo
zamykam oczy, dopiero teraz czując, jak głowa pulsuje mi tępym bólem. Rozchylam
wargi, chcąc mocno zaczerpnąć powietrza. To niesie za sobą kolejną falę bólu,
dla odmiany w klatce piersiowej. Ponownie spróbowałem otworzyć oczy i tym razem
udało się natychmiast. Powoli unosiłem powieki, chcąc przyzwyczaić wzrok do
wszechobecnej jasności.
Pierwszym,
co udało mi się zobaczyć, był biały sufit z długimi żarówkami zajmującymi sporą
jego część. Szybko odwróciłem więc od niego wzrok, powoli sunąc po ścianach
pokrytych białymi płytkami. Szpital? Ostrożnie zacząłem ruszać palcami, czując
pod nimi szorstki materiał. Nie zrozumiałem tego od razu, ale ruchy dłoni
miałem ograniczone z powodu sieci żyłek i kabli oplatających moje ręce.
Niepewnie poruszyłem zesztywniałym karkiem, obracając głową na boki, by móc
obejrzeć me otoczenie. Odniosłem wrażenie, że jestem w szpitalu. Leżałem na
metalowym, wąskim łóżku, okrytym twardym płótnem. Moje ramiona były
unieruchomione – podpięte do starej aparatury. Nie widziałem takich rzeczy od
lat. Właściwie nigdy nie widziałem ich nigdzie poza Miejskim Muzeum Techniki,
gdzie w dzieciństwie zabrał mnie starszy brat.
Uniosłem
się powoli, przestając z trudem baczyć na ból, jaki sobie tym zadawałem.
Wyrwałem igły ze swojej skóry; kroplówki, kable i żyłki. Z cichym trzaskiem
niszczyłem całą sieć, nie zważając na to, że być może sieć owa utrzymuje mnie
przy życiu. Kiedy byłem wolny i zebrałem się w sobie, zsunąłem nogi na białe
linoleum, zdając sobie sprawę, że mam na sobie jedynie bladobłękitną koszulę,
jaką zwykle noszą pacjenci. Stopy złączyłem z zimną podłogą, nie zwracając
uwagi na sączącą się z ran, które sam stworzyłem, krew. Dopiero teraz, kiedy
odzyskałem całkowitą przytomność umysłu spostrzegłem, że w pomieszczeniu tym nie
ma okien. Jarzeniówki dawały na tyle światła, by początkowo pozostało to dla
mnie tajemnicą. Prawie nie odrywając stóp od linoleum, sunąłem przed siebie, w
stronę drzwi, które majaczyły w drugim końcu pokoju. Zatrzymałem się jednak
przy stojącej w rogu umywalce, by z niedowierzaniem spojrzeć w lustro.
Pamiętałem, jakby to było wczoraj, kiedy ostatnio widziałem swoją twarz, mogłem
z czystym sumieniem powiedzieć, że byłem przystojnym młodym mężczyzną. Teraz
nie tylko szpecił mnie kilkudniowy zarost, moja twarz była blada, a oczy
podkrążone. Byłem wrakiem starego Łukasza Malika.
Drzwi
nie stawiały mi oporu. Otworzyłem je, by wyjść przezeń na korytarz. Teraz
okazało się, że nie jestem w szpitalu. Prawdopodobnie znajdowałem się w starym
podziemnym muzeum. Minąłem jedną z kolumn, patrząc na czarne ściany i sufit.
Zastanawiałem się, kto trzymał mnie w tym miejscu przypiętego do szpitalnej
aparatury. W niektórych miejscach strop zapadał się, przepuszczając blade
światło do środka.
- Ej ty! Zasłoń się
przed promieniowaniem! – usłyszałem za swoimi plecami rozkaz wydany damskim
głosem. Odwróciłem się, patrząc na kobietę w dopasowanym kombinezonie, który
uwidaczniał wszystkie jej atuty. Usta miała zasłonięte maską tlenową.
- Nie powinieneś był
sam wychodzić. Ale czekaliśmy, aż się obudzisz – zapewniła mnie spokojnie,
jakby naprawdę nie dziwił ją mój widok. Złapała mnie za nadgarstek i pociągnęła
szybko za sobą do innego pomieszczenia. Tutaj wszystko podobne było do miejsca,
w którym się ocknąłem. Białe ściany, brak okien. W jasnym świetle jarzeniówek
widziałem równo ułożone ubrania z ciemnego materiału, zapasowe maski na twarz,
broń. Kobieta popchnęła mnie zachęcająco w tamtą stronę.
- Ubieraj się – bez
kłótni wykonałem to polecenie. Byłem pewien, że ona wie, co mówi. Że musi mieć
rację. Nie miałem pojęcia, co się działo. Nie pamiętałem zbyt wiele, jakby szok
wyparł me wspomnienia. A skoro tak, musiałem poddać się wiedzy i świadomości
innych. Założyłem więc kombinezon z mocnego materiału, podobny do tego, który
miała na sobie moja nowa towarzyszka. Specjalne wzmocnienia osłaniały wrażliwe
na ataki części ciała.
- Jestem Sybilla.
Przywódczyni Krakowskiego Ruchu Oporu – zmierzyłem ją uważnym spojrzeniem,
kiedy zakładała mi maskę na twarz. Nie wydawała się kłamać ani wątpić w swoje
słowa. Nie pytała kim jestem, a ja byłem pewien, że niczego nie musiałem mówić.
Podświadomie czułem, że ona wie.
- Chodź, zobaczysz, co
się stało – zaproponowała. Znów wyszliśmy na korytarz. Słabo oświetlone było to
miejsce. Jedynie luki w suficie dawały namiastkę światła. Po schodach wyszliśmy
na zewnątrz. Okazało się, że jesteśmy na Rynku. Budynki wokół były w większości
zburzone. Pośród ruin widziałem wędrujących ludzi w strojach takich, jak nasze.
- Nie sądzę, żebyś
pamiętał zbyt wiele. Kiedy spadły pierwsze bomby, fala uderzeniowa dotarła aż
tutaj – trzecia wojna światowa. Pamiętałem jej wybuch, ale nie pamiętałem
przebiegu. – Znaleźliśmy cię podczas przeszukiwania miasta, jakieś dwa, może
trzy tygodnie temu. Byłeś nieprzytomny, jednak najwyraźniej atak bronią
biologiczną na naszą ojczyznę nie wpłynął na twoje zdrowie. Mój brat, nasz
lekarz, odkrył w tobie takie same przeciwciała, jak w nas. Jesteśmy jednymi z
niewielu na świecie, którzy wojnę przeżyli. Skończyła się niedawno. Kiedy nie
miał się kto bronić ani kto atakować. Cały świat został zniszczony, mój drogi.
Jeśli kogoś nie zniszczyła broń, robiły to choroby, które szybko zaczynały
mutować. Czasem chory zwyciężał z wirusem, jednak ulegał zmianie… Musimy
walczyć, musimy ciągle się ukrywać i być ostrożnymi. Wielu chorych zmutowało –
jej głos przejęty był trwogą.
- Powietrze jest
skażone – mówiła Sybilla, wiedząc, że słucham jej z uwagą. Mój wzrok skupiał
się na naszym otoczeniu, muskałem spojrzeniem rozsypujące się, zabytkowe
kamienice, widziałem Sukiennice, które przetrwały tak długo, aby teraz nie
pozostał z nich kamień na kamieniu. Teraźniejszość była przerażająca. Bałem się
tego, co może przynieść kolejny dzień, żałowałem, że w ogóle się zbudziłem.
- Pozwolisz, że się
rozejrzę? – zainteresowałem się widząc z oddali jakąś postać, machającą w naszą
stronę. Doskonale słyszałem imię swojej towarzyszki, zamierzałem wykorzystać
sytuację, by samodzielnie obejrzeć otoczenie.
- Nie powinieneś się
oddalać – zapewniła mnie, lekkim ruchem dłoni wskazując na wejście do
podziemnej kryjówki, jakbym miał możliwość przebywania tylko tam.
Podejrzewałem, że martwi się o mnie. Skoro ocalało nas tak niewielu, może
naprawdę powinienem zostać wewnątrz i odpoczywać? Skinąłem więc głową na znak
zgody i odprowadziłem Sybillę wzrokiem, już samotnie kierując się do schronu.
Powoli przemierzałem korytarze i badałem zakamarki. Po prawej od wejścia
znalazłem kilka prowizorycznych łóżek, które w większości składały się z
jakichś materiałów. Tu widziałem polowe łóżko z cegłówką zamiast nogi, tam
rozłożoną na linoleum brudną pościel. Każdy spał na tym, co znalazł.
Im
dalej zapędzałem się w głąb kryjówki, tym bardziej naturalna wydawała się
architektura pomieszczeń użytkowych. Biel, jarzeniówki, brak okien. Nawet
metraż był wszędzie bardzo podobny. Dlatego widząc w ostatnim z pomieszczeń, że
kończy się bliżej drzwi, podszedłem do ściany, badając ją wzrokiem. Kiedy
mocniej naparłem na nią, odsunęła się, odsłaniając przejście do laboratorium
urządzonego dużo bardziej nowocześnie. Trafiły tu chyba wszystkie sprzęty,
jakie ocalały w szpitalach. Odszedłbym, niczego nie podejrzewając, gdyby nie
rzuciły mi się w oczy fiolki z czerwoną substancją. Podszedłem bliżej,
jarzeniowe światło rzucało cienie na metalowy stół.
- Antidotum – przeczytałem szeptem. Zastanawiało mnie, skąd wzięli
ten płyn do chwili, w której nie przypomniałem sobie małego defektu, jaki na
początku mi umykał, jako coś naturalnego. Opatrunki na zgięciach moich rąk,
cała aparatura, do której byłem podpięty. To musiała być moja krew. Nie miałem
co do tego wątpliwości.
- Co ty tutaj niby
robisz? – groźny głos nieznanego mi mężczyzny przekonał mnie w moich podejrzeniach.
Za jego plecami pojawiła się znajoma mi osoba. Sybilla. Już chciałem ją prosić
o pomoc, ale w tej właśnie chwili zrozumiałem.
- Nie jesteście odporni
na mutację, prawda? – zarzuciłem im. Zaśmiała się.
- Nie. Niewielu jest
odpornych, więc kiedy Mateusz stracił całą krew, musieliśmy szukać kogoś
innego. Na szczęście trafiłeś nam się ty, więc zagwarantujesz nam przetrwanie w
naturalnej formie – wyjaśniła, a ja już wiedziałem, że moim przeznaczeniem
będzie skończenie tak, jak przedtem. Przykuty do łóżka, unieruchomiony i
niestawiający oporu.
Na
działanie miałem sekundy, nieznajomy wycelował we mnie. To musiał być
paralizator. Sięgnąłem po skalpel, chcąc odebrać sobie życie. Wolałem umrzeć
niż stać się ich ofiarą. Wolałem umrzeć. Przyłożyłem ostrze do nadgarstka i
szybko wbiłem go w skórę.
-
Możecie zdychać – wysyczałem, nim straciłem czucie w dłoniach. Zwiesiłem głowę,
a mój oddech był z każdą chwilą płytszy. Czułem ich dłonie, słyszałem, jak coś
mówią, ale nie mogłem zbyt wielu rzeczy rozpoznać. Miałem nadzieję, że im się
nie uda mi pomóc, bo ja nie chciałem stać się lekiem dla kogoś takiego jak
Sybilla. Nie chciałem, żeby przeżyli tacy egoiści…
Cisza.
Pustka.
Ciemność.
Niczego nie pamiętam.
Niczego nie widzę.
Niczego
nie jestem świadomy…