piątek, 8 listopada 2013

Przebudzenie


Cisza.
            Pustka.
            Ciemność.
            Niczego nie pamiętam.
            Niczego nie widzę.
            Niczego nie jestem świadomy.
            Kilkukrotnie staram się otworzyć oczy. Za każdym razem jednak bezskutecznie. Kiedy w końcu mi się udaje – oślepia mnie boleśnie jasne światło jarzeniówek. Odruchowo zamykam oczy, dopiero teraz czując, jak głowa pulsuje mi tępym bólem. Rozchylam wargi, chcąc mocno zaczerpnąć powietrza. To niesie za sobą kolejną falę bólu, dla odmiany w klatce piersiowej. Ponownie spróbowałem otworzyć oczy i tym razem udało się natychmiast. Powoli unosiłem powieki, chcąc przyzwyczaić wzrok do wszechobecnej jasności.
            Pierwszym, co udało mi się zobaczyć, był biały sufit z długimi żarówkami zajmującymi sporą jego część. Szybko odwróciłem więc od niego wzrok, powoli sunąc po ścianach pokrytych białymi płytkami. Szpital? Ostrożnie zacząłem ruszać palcami, czując pod nimi szorstki materiał. Nie zrozumiałem tego od razu, ale ruchy dłoni miałem ograniczone z powodu sieci żyłek i kabli oplatających moje ręce. Niepewnie poruszyłem zesztywniałym karkiem, obracając głową na boki, by móc obejrzeć me otoczenie. Odniosłem wrażenie, że jestem w szpitalu. Leżałem na metalowym, wąskim łóżku, okrytym twardym płótnem. Moje ramiona były unieruchomione – podpięte do starej aparatury. Nie widziałem takich rzeczy od lat. Właściwie nigdy nie widziałem ich nigdzie poza Miejskim Muzeum Techniki, gdzie w dzieciństwie zabrał mnie starszy brat.
            Uniosłem się powoli, przestając z trudem baczyć na ból, jaki sobie tym zadawałem. Wyrwałem igły ze swojej skóry; kroplówki, kable i żyłki. Z cichym trzaskiem niszczyłem całą sieć, nie zważając na to, że być może sieć owa utrzymuje mnie przy życiu. Kiedy byłem wolny i zebrałem się w sobie, zsunąłem nogi na białe linoleum, zdając sobie sprawę, że mam na sobie jedynie bladobłękitną koszulę, jaką zwykle noszą pacjenci. Stopy złączyłem z zimną podłogą, nie zwracając uwagi na sączącą się z ran, które sam stworzyłem, krew. Dopiero teraz, kiedy odzyskałem całkowitą przytomność umysłu spostrzegłem, że w pomieszczeniu tym nie ma okien. Jarzeniówki dawały na tyle światła, by początkowo pozostało to dla mnie tajemnicą. Prawie nie odrywając stóp od linoleum, sunąłem przed siebie, w stronę drzwi, które majaczyły w drugim końcu pokoju. Zatrzymałem się jednak przy stojącej w rogu umywalce, by z niedowierzaniem spojrzeć w lustro. Pamiętałem, jakby to było wczoraj, kiedy ostatnio widziałem swoją twarz, mogłem z czystym sumieniem powiedzieć, że byłem przystojnym młodym mężczyzną. Teraz nie tylko szpecił mnie kilkudniowy zarost, moja twarz była blada, a oczy podkrążone. Byłem wrakiem starego Łukasza Malika.
            Drzwi nie stawiały mi oporu. Otworzyłem je, by wyjść przezeń na korytarz. Teraz okazało się, że nie jestem w szpitalu. Prawdopodobnie znajdowałem się w starym podziemnym muzeum. Minąłem jedną z kolumn, patrząc na czarne ściany i sufit. Zastanawiałem się, kto trzymał mnie w tym miejscu przypiętego do szpitalnej aparatury. W niektórych miejscach strop zapadał się, przepuszczając blade światło do środka.
- Ej ty! Zasłoń się przed promieniowaniem! – usłyszałem za swoimi plecami rozkaz wydany damskim głosem. Odwróciłem się, patrząc na kobietę w dopasowanym kombinezonie, który uwidaczniał wszystkie jej atuty. Usta miała zasłonięte maską tlenową.
- Nie powinieneś był sam wychodzić. Ale czekaliśmy, aż się obudzisz – zapewniła mnie spokojnie, jakby naprawdę nie dziwił ją mój widok. Złapała mnie za nadgarstek i pociągnęła szybko za sobą do innego pomieszczenia. Tutaj wszystko podobne było do miejsca, w którym się ocknąłem. Białe ściany, brak okien. W jasnym świetle jarzeniówek widziałem równo ułożone ubrania z ciemnego materiału, zapasowe maski na twarz, broń. Kobieta popchnęła mnie zachęcająco w tamtą stronę.
- Ubieraj się – bez kłótni wykonałem to polecenie. Byłem pewien, że ona wie, co mówi. Że musi mieć rację. Nie miałem pojęcia, co się działo. Nie pamiętałem zbyt wiele, jakby szok wyparł me wspomnienia. A skoro tak, musiałem poddać się wiedzy i świadomości innych. Założyłem więc kombinezon z mocnego materiału, podobny do tego, który miała na sobie moja nowa towarzyszka. Specjalne wzmocnienia osłaniały wrażliwe na ataki części ciała.
- Jestem Sybilla. Przywódczyni Krakowskiego Ruchu Oporu – zmierzyłem ją uważnym spojrzeniem, kiedy zakładała mi maskę na twarz. Nie wydawała się kłamać ani wątpić w swoje słowa. Nie pytała kim jestem, a ja byłem pewien, że niczego nie musiałem mówić. Podświadomie czułem, że ona wie.
- Chodź, zobaczysz, co się stało – zaproponowała. Znów wyszliśmy na korytarz. Słabo oświetlone było to miejsce. Jedynie luki w suficie dawały namiastkę światła. Po schodach wyszliśmy na zewnątrz. Okazało się, że jesteśmy na Rynku. Budynki wokół były w większości zburzone. Pośród ruin widziałem wędrujących ludzi w strojach takich, jak nasze.
- Nie sądzę, żebyś pamiętał zbyt wiele. Kiedy spadły pierwsze bomby, fala uderzeniowa dotarła aż tutaj – trzecia wojna światowa. Pamiętałem jej wybuch, ale nie pamiętałem przebiegu. – Znaleźliśmy cię podczas przeszukiwania miasta, jakieś dwa, może trzy tygodnie temu. Byłeś nieprzytomny, jednak najwyraźniej atak bronią biologiczną na naszą ojczyznę nie wpłynął na twoje zdrowie. Mój brat, nasz lekarz, odkrył w tobie takie same przeciwciała, jak w nas. Jesteśmy jednymi z niewielu na świecie, którzy wojnę przeżyli. Skończyła się niedawno. Kiedy nie miał się kto bronić ani kto atakować. Cały świat został zniszczony, mój drogi. Jeśli kogoś nie zniszczyła broń, robiły to choroby, które szybko zaczynały mutować. Czasem chory zwyciężał z wirusem, jednak ulegał zmianie… Musimy walczyć, musimy ciągle się ukrywać i być ostrożnymi. Wielu chorych zmutowało – jej głos przejęty był trwogą.
- Powietrze jest skażone – mówiła Sybilla, wiedząc, że słucham jej z uwagą. Mój wzrok skupiał się na naszym otoczeniu, muskałem spojrzeniem rozsypujące się, zabytkowe kamienice, widziałem Sukiennice, które przetrwały tak długo, aby teraz nie pozostał z nich kamień na kamieniu. Teraźniejszość była przerażająca. Bałem się tego, co może przynieść kolejny dzień, żałowałem, że w ogóle się zbudziłem.
- Pozwolisz, że się rozejrzę? – zainteresowałem się widząc z oddali jakąś postać, machającą w naszą stronę. Doskonale słyszałem imię swojej towarzyszki, zamierzałem wykorzystać sytuację, by samodzielnie obejrzeć otoczenie.
- Nie powinieneś się oddalać – zapewniła mnie, lekkim ruchem dłoni wskazując na wejście do podziemnej kryjówki, jakbym miał możliwość przebywania tylko tam. Podejrzewałem, że martwi się o mnie. Skoro ocalało nas tak niewielu, może naprawdę powinienem zostać wewnątrz i odpoczywać? Skinąłem więc głową na znak zgody i odprowadziłem Sybillę wzrokiem, już samotnie kierując się do schronu. Powoli przemierzałem korytarze i badałem zakamarki. Po prawej od wejścia znalazłem kilka prowizorycznych łóżek, które w większości składały się z jakichś materiałów. Tu widziałem polowe łóżko z cegłówką zamiast nogi, tam rozłożoną na linoleum brudną pościel. Każdy spał na tym, co znalazł.
            Im dalej zapędzałem się w głąb kryjówki, tym bardziej naturalna wydawała się architektura pomieszczeń użytkowych. Biel, jarzeniówki, brak okien. Nawet metraż był wszędzie bardzo podobny. Dlatego widząc w ostatnim z pomieszczeń, że kończy się bliżej drzwi, podszedłem do ściany, badając ją wzrokiem. Kiedy mocniej naparłem na nią, odsunęła się, odsłaniając przejście do laboratorium urządzonego dużo bardziej nowocześnie. Trafiły tu chyba wszystkie sprzęty, jakie ocalały w szpitalach. Odszedłbym, niczego nie podejrzewając, gdyby nie rzuciły mi się w oczy fiolki z czerwoną substancją. Podszedłem bliżej, jarzeniowe światło rzucało cienie na metalowy stół.
- Antidotum – przeczytałem szeptem. Zastanawiało mnie, skąd wzięli ten płyn do chwili, w której nie przypomniałem sobie małego defektu, jaki na początku mi umykał, jako coś naturalnego. Opatrunki na zgięciach moich rąk, cała aparatura, do której byłem podpięty. To musiała być moja krew. Nie miałem co do tego wątpliwości.
- Co ty tutaj niby robisz? – groźny głos nieznanego mi mężczyzny przekonał mnie w moich podejrzeniach. Za jego plecami pojawiła się znajoma mi osoba. Sybilla. Już chciałem ją prosić o pomoc, ale w tej właśnie chwili zrozumiałem.
- Nie jesteście odporni na mutację, prawda? – zarzuciłem im. Zaśmiała się.
- Nie. Niewielu jest odpornych, więc kiedy Mateusz stracił całą krew, musieliśmy szukać kogoś innego. Na szczęście trafiłeś nam się ty, więc zagwarantujesz nam przetrwanie w naturalnej formie – wyjaśniła, a ja już wiedziałem, że moim przeznaczeniem będzie skończenie tak, jak przedtem. Przykuty do łóżka, unieruchomiony i niestawiający oporu.
            Na działanie miałem sekundy, nieznajomy wycelował we mnie. To musiał być paralizator. Sięgnąłem po skalpel, chcąc odebrać sobie życie. Wolałem umrzeć niż stać się ich ofiarą. Wolałem umrzeć. Przyłożyłem ostrze do nadgarstka i szybko wbiłem go w skórę.
            - Możecie zdychać – wysyczałem, nim straciłem czucie w dłoniach. Zwiesiłem głowę, a mój oddech był z każdą chwilą płytszy. Czułem ich dłonie, słyszałem, jak coś mówią, ale nie mogłem zbyt wielu rzeczy rozpoznać. Miałem nadzieję, że im się nie uda mi pomóc, bo ja nie chciałem stać się lekiem dla kogoś takiego jak Sybilla. Nie chciałem, żeby przeżyli tacy egoiści…

            Cisza.
            Pustka.
            Ciemność.
Niczego nie pamiętam.
Niczego nie widzę.
Niczego nie jestem świadomy…